Rozmawiał Jarosław Kurski
2006-05-26, ostatnia aktualizacja 2006-05-30 14:01
Kiedyś uważałam, że polski mesjanizm ma tę zasługę, że jest wywyższaniem się - ale w cierpieniu. Jednak to jest takie samo wywyższanie się jak każde inne. Powoduje, że serca kamienieją, bo nie jesteśmy w stanie zdobyć się na zrozumienie innych.
Jarosław Kurski: Żyje Pani pośród regałów z książkami w swej literackiej pustelni na warszawskiej Ochocie. Pomyśleć by można, że nie chce Pani widzieć świata za oknem. Jednak Pani nazwisko znaleźć można na liście osób, które protestują przeciw nominacji Romana Giertycha na ministra oświaty.
Maria Janion: Kiedyś podpisywałam wiele listów protestacyjnych. Myślałam, że ta epoka bezpowrotnie minęła. Okazuje się, że nie. Nie znałam kulis sprawy powstawania tego listu. Otóż dowiedziałam się z "Gazety Stołecznej", że jego idea narodziła się po premierze filmu Agnieszki Arnold "Bunt Janion". Poparcie dla listu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W ciągu kilkudziesięciu godzin zebrano ponad 60 tys. podpisów. Pochlebiam sobie, że film o mnie jakoś się do tego przyczynił.
Ten list stał się jednym z wielu przejawów wychodzenia z letargu tak atakowanego ostatnio społeczeństwa obywatelskiego.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę, by odniósł jakikolwiek skutek i miał znaczenie dla integracji środowisk demokratyczno-liberalnej inteligencji. Ta integracja powinna następować na poziomie walki idei.
Jakie idee, jakie spory miałyby być czynnikami integrującymi tę spotwarzaną dziś inteligencję?
- Choćby spór o to, czym jest współczesny, nowożytny naród. Język rządzących polityków to język neoendecki, który zastąpił antysemityzm homofobią. Prof. Zdzisław Krasnodębski próbuje mówić językiem idei współczesnych, ale jego wypowiedzi często mają charakter powierzchowny i polityczny. Znając jego pierwsze książki, np. o postmodernizmie, spodziewałam się po nim dużo więcej.
Tymczasem on doraźnie rozprawia się z przeciwnikami, którzy rzekomo nie doceniają tradycji narodowej. Ale nie o tradycji trzeba mówić, lecz o tym, jak rozumiemy ideę narodu.
A jak ideę narodu pojmuje Maria Janion?
- Tak jak przedstawia ją brytyjsko-amerykański politolog Benedict Anderson w swej książce "Wspólnoty wyobrażone". Naród nie tworzy się ani sam z siebie, ani z nadania Boga - jak to sobie wyobrażali niektórzy romantycy, lecz jest międzyludzką konstrukcją komunikacyjną, a więc wyobrażoną wspólnotą polityczną czy społeczną. Wówczas takie dziedziny jak historia idei, historia literatury, historia języka, historia sztuki bądź historia religii mają bardzo istotne znaczenie dla tego zespołu wyobrażeń, bo go bezustannie formują i sprawiają, że idea narodu jest cały czas w rozwoju. I tu jest wielkie pole do popisu dla historyków idei czy historyków literatury.
Trudność polega na tym, że nie wszyscy chcą przyjąć do wiadomości, iż naród jest wspólnotą wyobrażoną. Jeśli ktoś uważa, że naród to wspólnota dana przez siły nadprzyrodzone, wspólnota święta, zawierająca w sobie pierwiastek nadziemski, albo wspólnota biologiczna, to wówczas stajemy w obliczu dwóch skonfliktowanych wyobrażeń.
Ten konflikt rozgrywa się na naszych oczach. Dyskusja o tzw. polityce historycznej, o Muzeum Historii Polski, o Instytucie Wychowania to de facto dyskusja o kształcie polskiego patriotyzmu.
- Czasem podejrzewam, że współcześni twórcy nowego patriotyzmu dziedziczą po romantyzmie przekonanie, że naród jest jakimś absolutem. Ale tu pojawia się problem dobrze znany romantykom - problem konkurencji ojczyzny z absolutem religijnym. Pisał o tym dużo uważany za antypatriotę Czesław Miłosz. Miłosz miał bardzo jasną świadomość tego, że naród jest wspólnotą wyobrażoną, ale i - w polemice z mesjanizmem - twierdził, że tworzenie Mesjasza kolektywnego jest niezodnym z chrześcijaństwem bałwochwalstwem narodu. Co zostało potraktowane jako niesłychane bluźnierstwo antynarodowe.
Myśli Pani, że to wyobrażenie narodu uświęconego wciąż jeszcze jest żywe?
- W ogromnej mierze. To jest wyobrażenie przejęte po romantyzmie. Mesjanizm zaczyna się kształtować po rozbiorach. Z jednej strony naród bez państwa, który trzeba stworzyć, by utrzymał swą historyczną wspólnotę, a z drugiej strony przekonanie, że Europa powinna nam pomóc, bo jesteśmy narodem wyjątkowym. Dlatego nasz stosunek do Europy staje się coraz bardziej neurotyczny i roszczeniowy. To mi przypomina Zygmunta Krasińskiego, który wciąż pisał listy do wielkich autorytetów politycznych i społecznych swojej epoki. Zwracał w nich uwagę, że Polska jest nieskalana, że ma piękną kartę dziejów i że nigdy nikogo nie uciskała, a sama została wybrana przez Boga jako ofiara za grzechy Europy. Twierdził, że nie może być równowagi politycznej w Europie bez niepodległej Polski. Ale okazało się, że przez cały wiek XIX Europa bardzo dobrze dawała sobie radę bez niepodległej Polski. Było to wszystko coraz bardziej przykre i wytwarzało coraz silniejsze przekonanie o tym, że Europa zawiera w sobie pierwiastki przemocy i rozkładu moralnego. Przecież Austria i Prusy to były państwa europejskie. Na tym tle kształtuje się też wrogi stosunek do Rosji. Rosja i Polska to dwie przeciwstawne sobie potęgi, z których jedna jest ostoją despotyzmu, a druga - ostoją wolności. Rosja to Azja, Polska to Europa. Stąd kolejne roszczenie wobec Europy - by wreszcie dostrzegła, że jesteśmy jej przedmurzem i że za nami już tylko Azja.
Zaskakujące, w jakim stopniu nasza dzisiejsza polityka zagraniczna jest więźniem tych romantycznych mitów.
- Autostereotyp Polaka jako cywilizowanego Europejczyka przeciwstawiającego się dzikiemu barbarzyńcy z Azji ugruntował się niesłychanie podczas wojny 1920 r. Ewa Pogonowska wydała pracę "Dzikie biesy", ukazującą, jak wyglądała propaganda antybolszewicka w poezji polskiej tego okresu. Ta wojna ożywiła XIX-wieczny stereotyp Rosjanina - Azjaty, i stereotyp narodu polskiego - ofiary, która bezustannie poświęca się dla całej Europy...
Co w ogóle nie jest doceniane.
- Zupełnie nie. I tak powstawała idea, którą nazywa się religią patriotyzmu - Polska Chrystusem narodów. Upowszechnia się rodzaj herezji mesjanistyczno-patriotycznej, która traktuje ojczyznę jako absolut. Miłosz, protestując przeciwko temu, bardzo się narażał tym, którzy uważali za rzecz zupełnie naturalną, że Polska znalazła się w swym męczeńskim położeniu z woli boskiej. Przecież Krasiński uważał, że narody pochodzą z nadania Boga - zwłaszcza naród polski jako szczególnie wybrany.
Pisała Pani, że poczucie, że jesteśmy narodem wybranym, cierpiącym za innych, powołanym do męczeństwa, stępia naszą wrażliwość na krzywdy innych narodów.
- To się również objawiło niedawno podczas obchodów rzezi Ukraińców w Pawłokomie. Słowo "przepraszam" nie padło. Młodzież Wszechpolska prosiła, by to słowo nie padło - i nie padło. Choć prasa twierdziła, że do pojednania doszło.
Jednak był gest proszący o wybaczenie, na który prezydent Kaczyński się zdobył mimo sprzeciwu jego zaplecza.
- Uważamy, że zamiast "przepraszam" wystarczy zwrócenie się do Boga: "Przebacz nam nasze winy, jako i my przebaczamy naszym winowajcom". Prezydent Kaczyński wzniósł oczy do góry i odwołał się do pośrednictwa niebios. Ale "przebacz nam nasze winy" to nie jest "przepraszam".
I Czesław Miłosz, i Pani poprzez swój wileński rodowód jesteście sierotami po Polsce Jagiellonów. Czy ta bluźniercza, Andersonowska definicja narodu byłaby do pogodzenia z Pani duchowością, gdyby nie to, że urodziła się Pani w Wilnie?
- Rzeczywiście, zetknęłam się tam z licznymi narodowościami, a przede wszystkim z luźnym stosunkiem, jaki mieli mieszkańcy Wilna do rozmaitych narodowości, zwłaszcza Żydów i Litwinów. W czasie wojny to przybrało inny charakter - doszło do silnych konfliktów polsko-litewskich, które mnie jako dziecko zaczęły przerażać. Wspólnota żydowska została w całości wymordowana. To budziło gorące uczucia, inspirowało przysięgi, że trzeba ich pomścić.
W mojej przedwojennej edukacji dziecinnej ogromną rolę odegrał "Mały Dziennik", z którym zetknęłam się, będąc na jakiś czas oddana na wychowanie do ciotki w Siedlcach. Co dzień listonosz przynosił "Mały Dziennik". Ciocia pracowała jako dentystka, nie miała czasu czytać rano, więc trafiało to do mnie. Wtedy nauczyłam się czytać gazety, czyli - jak mawiał Hegel - co dzień rano odmawiać modlitwę poranną w formie lektury prasy codziennej. Czytanie gazet, jak twierdzi Anderson, w zasadniczy sposób tworzy ową wspólnotę wyobrażoną. Gazeta i jej czytelnicy, których nie znam, ale ich sobie wyobrażam, składają się na tę wspólnotę. Otóż czytając te straszliwe rzeczy, jakie tam wypisywano na Żydów, zapałałam do nich jako dziecko... szaloną miłością. Stereotyp groźnego Żyda nie tylko mnie nie przerażał, ale fascynował.
Skąd ta przekora? U dziecka bardziej spodziewałbym się naiwności i łatwowierności.
- Widocznie byłam dzieckiem przekornym. Pociągali mnie ci, którzy byli wykluczani. Sama sie czułam wykluczona. Ojciec Maksymilian Kolbe, redaktor "Małego Dziennika", ma więc tę zasługę, że zasiał we mnie nie tyle antysemityzm, co wręcz filosemityzm. Gdy tylko nauczyłam się czytać, trafiłam na Żydów, zafascynowałam się nimi i stałam się ich wielbicielką. Dziwna to historia, może trochę perwersyjna.
Prof. Hanna Świda-Ziemba, mniej więcej Pani wileńska rówieśniczka, wspomina: "Myśmy czcili państwo polskie i chcieli służyć ojczyźnie. W miesiącach poprzedzających wybuch wojny dzieci oddawały swe kieszonkowe na uzbrojenie armii polskiej. Wyrastałam w micie Józefa Piłsudskiego". Otóż szkoła II RP to była szkoła mesjanistycznego patriotyzmu. Skutek nie był trudny do przewidzenia. Cała generacja młodzieży szczęśliwa, że ma okazję - tak jak ich dziadowie i ojcowie - oddać życie za ojczyznę, pchała się po śmierć na powstańcze szańce. Jest w tym coś z samobójczego masochizmu narodowego.
- Zgadzam się. Dlatego tak ważna jest dla mnie krytyczna refleksja nad tym, co się stało. Tego jest stanowczo za mało. Jest ciekawa eseistyka historyczna Tomasza Łubieńskiego "Bić się czy nie bić". Jest proza cywilna Mirona Białoszewskiego. Ale jeśli chodzi np. o Powstanie Warszawskie, to wszystko znów zostało zatopione w mesjanistycznej pochwale bohaterstwa. W tym nowym Muzeum Powstania Warszawskiego dominuje mesjanistyczna apologia hekatomby krwi. Koło się zamyka, bo widzę, że dzieci się bawią w powstańców warszawskich. Wszystko jest bezproblemowe, jednoznaczne, bohaterskie. Obawiam się, że wzięła w łeb nasza praca po 1989 r. zmierzająca do ukazania całej złożoności tej tragedii.
W gruncie rzeczy ciągle chodzi mi o jakieś intelektualne podejście do naszych mitów narodowych. To samo zresztą mówiłam na Kongresie Kultury Polskiej w grudniu 1981 r. Apelowałam, by ten wielki emocjonalny zryw "Solidarności" zamienić w intelektualną rozwagę, przekuć na myśl, na próbę stworzenia idei. Nic takiego się nie stało. Wybuchł stan wojenny - ale nie wiem, czy tylko stan wojenny stał temu na przeszkodzie.
Powróćmy do roku 1939. Miała Pani wówczas niespełna 13 lat i nie przestawała się buntować.
- Przeszłam wszystkie cztery okupacje Wilna - litewską, sowiecką, niemiecką i znów sowiecką. Za Litwinów uczęszczałam do polskiego gimnazjum im. Piotra Skargi, za Sowietów do szkoły z programem sowieckim, za Niemców - szkoły zamknięto. Uczęszczałam więc na tajne komplety. Tam znowu dopuściłam się swoistego aktu przekory, bo na tajnych kompletach uczyłam się niemieckiego. Akt przekory polegał na tym, o czym mówię w filmie "Bunt Janion", że zaczęłam tłumaczyć Rainera Marię Rilkego. To był rodzaj oporu wobec panującej niemczyzny faszystowskiej. Wilno było obwieszone nazistowskimi flagami i transparentami z napisami.
Dla Miłosza Wilno było zaczarowaną muzą. Stanisław Stomma uważał je za miasto prowincjonalne, z którego ludzie uciekali w świat. A Pani?
- Wilno składało się z trochę półwiejskich przedmieść z drewnianymi domami i ogródkami, ale gdy przechodziło się przez Zielony Most, który spinał brzegi Wilii, trafiało się do centrum, które wydawało mi się metropolią: nazywano ja przecież Jerozolimą Północy. Tam się toczyło bogate życie duchowe, intelektualne, religijne. Religijność Żydów, którą widziałam jako dziecko, otwierała mnie na kontakt z jakąś metafizyką. Nic wtedy nie wiedziałam o religijnych prądach żydowskich - o chasydyzmie, o oświeceniu żydowskim.
Byli też komuniści żydowscy i litewscy, którzy żyli ze sobą w wielkiej przyjaźni. Ta różnorodność była nie tylko inspirująca, ale jakoś wstrząsająca.
Ale Wilno miało też twarz endecką. Były pogromy. Z drugiej strony działała silna grupa komunizująca z Henrykiem Dembińskim. Granica sowiecka była za miedzą. Z łatwością potrafię sobie wyobrazić, jak widząc biedę tego regionu, wiąże się Pani z komunistami...
- Byłam dzieckiem, więc nie dokonywałam takich wyborów, ale niewątpliwie fakt, że po wojnie spodobała mi się "Kuźnica", spodobał mi się Stefan Żółkiewski, spodobał mi się marksizm, było związane z poczuciem, że oto wyrównują się krzywdy klasowe. W marksizmie była próba całościowego objaśnienia dziejów, która bardzo trafiła mi do przekonania. Ale przede wszystkim był pokój. Po prostu pokój. Mogłam nie wiedzieć, że jest to pax sovietica. Traktowałam to jako pax po prostu.
A równocześnie "cały naród budował swoją stolicę"...
- Moja ojczyzna została tam, w Wilnie. Kiedy Krystyna Kersten nazwała ten proces nie repatriacją, tylko ekspatriacją, to ja się z tym całkowicie zgodziłam. Choć nie podzielam żadnych dążeń do geograficznego odzyskania tamtej ojczyzny.
Gdy nasz pociąg ekspatriacyjny zatrzymał się gdzieś w polu pod Poznaniem - wszyscy opuścili wagony, nagle zaczęła się strzelanina. Ludzie kryli się w bruzdach i krzakach. Siedzieli tak milczący i wystraszeni aż do chwili, gdy wzdłuż pociągu przebiegł kolejarz, krzycząc: "Ludzie, ludzie, opamiętajcie się, wojna się skończyła!". To były strzały na wiwat. Tak skończyły się okropieństwa wojny, zagłada Żydów, deportacje z Wilna przez Sowietów, dramat Armii Krajowej, lęk, że zaraz nas wszystkich unicestwią. Najważniejsze było to, że wojna się skończyła. To wpłynęło na moje wybory.
Nigdy nie chciała Pani dołączyć do szeregu komunistycznego?
- Chciałam i jako studentka Uniwersytetu Łódzkiego byłam nawet przez pewien czas w Akademickim Związku Walki Młodych "Życie". Byłam też w PZPR, i to do czasu, gdy w latach 70. podpisałam akt założycielski Towarzystwa Kursów Naukowych.
Jan Zygmunt Jakubowski, który w latach 60. rządził polonistyką na Uniwersytecie Warszawskim, powiedział, że nie dopuści mnie do nauczania na uczelni, bo jestem Żydówką. On zresztą używał pojęcia "Żyd duchowy". Wówczas niekoniecznie trzeba było być Żydem z pochodzenia, można było być Żydem duchowym, co na jedno wychodziło. Pracowałam wtedy w Instytucie Badań Literackich PAN. Pomyślałam, że trzeba się też wziąć za nauczanie - i przez wiele lat dojeżdżałam do Gdańska, najpierw do Wyższej Szkoły Pedagogicznej, potem na Uniwersytet.
A więc z Wilna przeniosła się Pani do polskiej literatury romantycznej. Skąd taki adres?
- Najpierw to była poezja polska w kraju (nie na emigracji) z lat 1831-63. Ta poezja miała charakter i niepodległościowy, i rewolucyjny. Pociągało mnie badanie tzw. mniejszych poetów, którzy przed wojną nie zyskali zainteresowania historyków literatury, byli słabo znani. Dziś nikt by nie wydał Edmunda Wasilewskiego, Ryszarda Berwińskiego czy antologii krajowej poezji polskiej z okresu międzypowstaniowego, ale w PRL to się udało. Z mojej strony był to też zamiar pozytywistyczno-organiczny, by przywrócić zapomnianą część naszego dziedzictwa.
Czy to się wpisuje w bunt Marii Janion?
- Zdecydowanie tak.
Dziś Pani uważa, że polski mesjanizm to w istocie największe narodowe nieszczęście, katastrofa?
- Teraz tak sądzę. Ale wie pan, ja się tym mesjanizmem zajmuję od dawna. Kiedyś uważałam, że polski mesjanizm ma tę zasługę, że nie jest wywyższaniem się. A właściwie jest wywyższaniem się, ale wywyższaniem w cierpieniu. I wydawało mi się, że to wywyższanie nie zawiera w sobie pierwiastka przemocy symbolicznej. Dziś oczywiście widzę to inaczej. Wywyższanie się w cierpieniu jest takim samym wywyższaniem się jak każde inne i jest czymś, co powoduje, że serca kamienieją, bo nie jesteśmy w stanie zdobyć się na empatię wobec innych. Pisał o tym Andrzej Leder.
Równie krytycznie odnoszę się do polskiego pojmowania religii. Polacy w większości uważają się za katolików. Dominuje autostereotyp Polak-katolik. Ale religia traktowana jest jako pocieszenie, o czym pisała Simone Weil i co podkreślał Miłosz, wydając jej pisma. Jednak takie traktowanie religii - jako pocieszenia i jako ucieczki - właściwie ogołaca ją z pierwiastka nadprzyrodzonego, metafizycznego. Ma się interesy do Boga. To mogą być interesy bardzo wzniosłe, interesy narodowe, ale jednak Bóg nie jest od załatwiania interesów.
To właśnie staje się podstawą naszego mesjanizmu, polskiej teodycei narodowej. Dlaczego takie nieszczęścia nas spotykają? Dlatego, że Bóg nas wybrał na ofiarę. To jest swoista angelizacja Polski. Miłosz bardzo się naraził narodowi, atakując to rozumienie religii.
Twierdzi Pani, że polska kultura narodowa jest kulturą wybitnie męską. Co właściwie ma Pani na myśli?
- Nie tylko nasza kultura jest taka. Podobnie dzieje się we wszystkich idealizowanych wspólnotach narodowych, gdzie konieczny jest stereotyp męskości - apologia siły, nawet przemocy, więzi braterstwa, męskiej przyjaźni. Innymi słowy ufundowane są one na związkach homospołecznych. Te związki są u nas silnie eksponowane - poczynając od "szlachty panów braci", poprzez hufce rycerskie, Filomatów i Filaretów, XIX-wiecznych spiskowców, legionistów Piłsudskiego, no i oczywiście wspó łczesne drużyny futbolowe. Wszystkie te grupy aż do cudownej męskiej wspólnoty, jaką stanowią ułani, składają się na męski mit narodowy. To są związki homospołeczne, co oczywiście nie znaczy homoseksualne, ale one zawierają w sobie pewien pierwiastek fascynacji homoseksualnej.
Z drugiej strony jest niesłychanie silne poczucie zagrożenia przyjaźnią homoseksualną. Dlatego tak mocno podkreślony zostaje narodowy honor heteroseksualny, co przedstawił Gombrowicz w "Trans-Atlantyku". To dzisiaj widzimy bardzo wyraźnie. Nagle homofobia stała się głównym problemem wspólnot homospołecznych. To zadziwiające.
Jednak mamy w polskiej historii przykłady kobiecego mitu heroicznego - choćby Emilię Plater.
- Ona jest zjawiskiem odosobnionym. W kulturze polskiej dominuje totalne uświęcenie matki Polki, która uprawia wychowanie narodowe. Męskie braterstwo musi idealizować macierzyństwo i eliminować z dyskursu narodowego wszelkie dyskursy niereprodukcyjne, jak pokazuje to Ewa Ostrowska w rozprawie "Matki Polki i ich synowie".
Czy naprawdę myśli Pani, że dzisiejsze napięcie między władzą publiczną a środowiskami homoseksualnymi daje się wpisać w męską logikę mitu narodowego?
- Chodzi o "obraz wroga" konieczny dla integracji grupowej, a także o czystość męskiego mitu narodowego, wolnego od "trucizny" i "zarazy", kiedyś żydowskiej, obecnie gejowskiej.
Dziś inteligencji się nie słucha, a i ona sama mówi ledwo słyszalnym głosem. Czy Pani ma podobne odczucie?
- To w dużej mierze związane jest z kulturą masową, która premiuje nijakość. Tu nie ma miejsca na to, by pojawił się ktoś, kto swoim świadectwem łamałby obowiązujący kanon uśrednionej przeciętności. Telewizja nagradza wypowiedzi, które się niczym nie wyróżniają. Wie pan, jak "Wiadomości " TVP 1 potraktowały 150. rocznicę śmierci Adama Mickiewicza? Trzeba było znaleźć jakąś sensację, więc powiedziano, że może Mickiewicz został otruty. Zacytowano też kawałek z większej wypowiedzi prof. Jacka Kolbuszewskiego, a to taki, że "Mickiewicz był bardzo pracowity". I tak w Roku Mickiewiczowskim dowiedzieliśmy się, że nasz wieszcz był bardzo pracowity i umarł otruty.
Ale i w młodej prozie współczesnej zauważa się tendencję, by niewiele nowego powiedzieć, a dopasować się do utartych wzorów.
W tym roku będzie Pani obchodzić swe 80. urodziny. Jest Pani świadkiem XX w. - nie da się ukryć. W której z Rzeczypospolitych czuła się Pani najlepiej - w II, III czy IV? Swoją drogą dziwne pytanie, zważywszy na to, że większość życia przeżyła Pani w PRL.
- W PRL na uniwersytetach mówiło się dosyć swobodnie nawet w stanie wojennym. Gdy wyrzucono mnie z Uniwersytetu Gdańskiego, studenci przyjeżdżali tutaj, do tego zapchanego mieszkania. Cóż, tak bardzo się cieszyliśmy, kiedy zniesiono cenzurę, kiedy wydawało się, jak pisał Słowacki, że "Muzyka nieustanna: Wolność! Wolność! - Hosanna (...) Bije godzina ranna, Masy rzekły: Hosanna!". Traktowaliśmy wszystko w takim upojnym uniesieniu. Myślę o roku 1989. Najlepiej się czuję w III RP...
Ale ten sam Słowacki pisał: "Szli krzycząc: Polska, Polska! Lecz pewnego razu / Chcąc krzyczeć, zapomnieli na ustach wyrazu. / Pewni jednak, że Pan Bóg do synów się przyzna, / Szli dalej krzycząc: Boże, Ojczyzna, Ojczyzna! / Wtem Bóg z Mojżeszowego wychylił się krzaka, / Spojrzał na te krzyczące i zapytał: jaka?" No właśnie: jaka?
- To jest o krzyku, który zagłusza jakikolwiek odruch myślenia. Ludziom, którzy dziś niepokoją się o stan demokracji, zarzuca się antyrządową histerię. Ale to nie ten krzyk zagłusza myślenie, on raczej z myślenia wynika. Ojczyzna jako wyobrażona wspólnota jest emanacją myśli. Kształt IV Rzeczypospolitej powstał z myśli zamkniętej, lękowej, podejrzliwej, wyższościowej, a zarazem pełnej kompleksów. Mam nadzieję, że inna - wolna myśl już dzisiaj tworzy coś mniej szpetnego.
Rozmawiał Jarosław Kurski*** Maria Janion (ur. 1926) - historyk literatury i idei. Jej zainteresowania koncentrowały się wokół polskiego i zachodniego romantyzmu. Autorka kilkudziesięciu książek, m.in. "Gorączka romantyczna" (1975), "Romantyzm i historia" (1978, wspólnie z Marią Żmigrodzką), "Odnawianie znaczeń" (1980), "Wobec zła" (1989), "Kobiety i duch inności" (1996), "Płacz generała. Eseje o wojnie" (1998), "Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi" (2000), "Purpurowy płaszcz Mickiewicza (2001), "Żyjąc tracimy życie" (2001), "Wampir. Biografia symboliczna" (2002), "Romantyzm i egzystencja" (2004, wspólnie z Marią Żmigrodzką).